Król Tatr, czyli Gerlach

Choć w tatrzańskich dolinach po ostatnich kilkudniowych powiewach halnego panuje z powrotem jesień, to w wysokich partiach Tatr można poczuć się jakbyśmy mieli środek zimy. Doświadczyliśmy tego wczoraj na najwyższym szczycie Tatr, wykorzystując jednodniowe okno pogodowe. Planowaliśmy wejść na niego Drogą Martina, jednak z racji bardzo trudnych warunków na grani i stosunkowo krótkiego dnia ostatecznie zdecydowaliśmy się na Żleb Darmstädtera.

Gerlach (słow. Gerlachovský štít), 2655 m n.p.m. to najwyższy szczyt Tatr oraz całych Karpat i jednocześnie Słowacji, położony w bocznej grani Tatr Wysokich. Góra dedykowana jest wytrawnym turystom z racji swojej złożonej topografii i trudności technicznych. Wejście najcześciej odbywa się przez Wielicką Próbę, Batyżowiecką Próbę, Żlebem Karczmarza, Żlebem Darmstädtera lub drogą Martina.

Jednym z moim ulubionych wariantów wejściowych na Gerlach jest właśnie wspomniany wyżej Żleb Darmstädtera, który potrafi dostarczyć bardzo wielu wrażeń. Robimy piękną pętle całego masywu, bo zaczynamy ze Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, dalej idziemy wzdłuż długiego i stromego żlebu (co jest doskonałym elementem stricte treningowym), później czeka nas wspinaczka po niezwykle eksponowanej grani aż na sam wierzchołek i zejście prowadzimy do Batyżowieckiej Doliny, skąd Magistralą Tatrzańską wracamy do Śląskiego Domu.

Z samego rana wychodzimy ze Śląskiego Domu, idąc szlakiem prowadzącym na Polski Grzebień, mijamy Wyżni Wielicki Ogród, by na wysokości Długiego Stawu odbić od szlaku. Trzymając się kierunku zachodniego maszerujemy centralnie w stronę masywu, po czym idziemy w górę po piargach i płatach śnieżnych, gdzie ostatecznie lądujemy przy wejściu do żlebu, które rozpoznać można po charakterystycznym spicie.

Pierwszy odcinek naszej drogi wiedzie przez Próbę Tatarki, czyli cześciowo obite kominy, w których zimą wylewają piękne lody. Póki co oblodzony jest tylko początek drogi, jednak powoduje to, że trzeba być bardzo czujnym i ostrożnym. Po wyjściu z kominów idziemy skośnie w lewo do początku długiego, dość szerokiego Żlebu Darmstädtera. Z racji jego stopnia nachylenia i długości można poczuć jak intensywnie pracują mięśnie trójgłowe łydki czy mięsień czworogłowy uda. Raki i dwie dziaby wydawały się być niezbędne do sprawnego poruszania się tym bardziej, że miejscami śnieg przemieniał się w lód, nawet w żlebie.

Docieramy na przełęcz Tetmajera, skąd naszym oczą ukazują się niesamowicie wyrzeźbione przez silne wiatry formacje śnieżno-lodowe. Praktycznie cała grań wygląda bajecznie, co zresztą zobaczyć możecie na załączonych zdjęciach. Aspekt estetyczny jest istotny, owszem, ale pamiętać trzeba, że taki teren staje się bardzo trudny do wspinaczki. Kiedy weszliśmy w grań widoczność była stosunkowo słaba, ale po 15 minutach chmury się obniżyły i praktycznie całą drogę na szczyt szliśmy już w promieniach słońca. Morze chmur na dole powodowało, że co chwila widzieliśmy swoje odbicia w widmie Brockenu. Po półtorej godziny wspinania docieramy na najwyższy szczyt Tatr. Szczęśliwi, bo zdobycie Gerlachu w warunkach zimowych zawsze daje mnóstwo satysfakcji.

Tymczasem spoglądam na aktualne prognozy i jeśli zapowiedzi o sporych opadach śniegu w najbliższych dniach staną się rzeczywistością, to na kolejne takie wejście trzeba będzie długo poczekać. Śnieg będzie potrzebował sporo czasu, żeby związać się z tą i tak niestabilną pokrywą, która panuje obecnie w górach. Jednak póki co pozwólmy zimie być zimą!

Tekst: Łukasz Mucha

Tatry