Każdego dnia nasze orbity przecinają się z orbitami innych. Zawsze uważałem, że to zjawisko przybiera najpiękniejszą formę w górach. Z całym swoim lokalnym kolorytem w postaci ekspresów, kości, lin, wiatrów, deszczy czy śnieżyc tworzy swój własny mikrokosmos. Świat, którego nie trzeba doglądać przez teleskop, bo jest na wyciągnięcie dłoni.
Gerlach (słow. Gerlachovský štít), 2655 m n.p.m. to najwyższy szczyt Tatr oraz całych Karpat i jednocześnie Słowacji, położony w bocznej grani Tatr Wysokich. Góra dedykowana jest wytrawnym turystom z racji swojej złożonej topografii i trudności technicznych. Wejście najcześciej odbywa się przez Wielicką Próbę, Batyżowiecką Próbę, Żlebem Karczmarza, Żlebem Darmstädtera lub drogą Martina.
Oficjalnie ta ostatnia rozpoczyna się Polskim Grzebieniem i uchodzi za jedną z najbardziej spektakularnych tatrzańskich grani. Wybieramy wariant nieco krótszy, pomijając Wielicki Szczyt i Litworowy Szczyt, co za tym idzie komenda „wiążemy się” pada dopiero na Litworowej Przełęczy.
Staramy się iść centralnie granią, choć oczywiście potencjalnie trudniejsze fragmenty można omijać, schodząc miejscami z samej grani. Pniemy się powoli na Wielicką Turniczkę, a tymczasem pojawiająca się ekspozycja już do końca drogi Martina nie pozwoli nam o sobie zapomnieć. Mijamy kolejno Niżną Wysoką Gierlachowską, Gierlachowksą Turniczkę, Wyżnią Wysoką Gierlachowską, Lawinowy Szczyt, aż wchodzimy na rozszerzający się szeroki grzbiet, będący głównym wierzchołkiem Zadniego Gerlachu.
Schodzimy na przełęcz Tetmajera, od której odchodzą z jednej strony Żleb Darmstädtera, a z drugiej Walowy Żleb. Po drodze można dostrzec szczątki radzieckiego samolotu, rozbitego w 1944 roku. Dalej trzymając się stromej krawędzi grani pniemy się w górę ku pd.-wsch. Na brak bardzo dobrych chwytów i stopni nie można narzekać, jednak nigdy nie należy zapominać o porządnej asekuracji, nawet w pozornie łatwym terenie. Jeszcze kilka kroków i gdzieś w oddali odsłania nam się krzyż, stojący na głównym wierzchołku Króla Tatr – Gerlacha.
Delektujemy się słońcem, które towarzyszy nam przez cały dzień i sprzyja kreującej się energii pomiędzy wszystkimi uczestnikami wyjazdu. Pewnie, że małe zespoły są szybsze i sprawniejsze, ale piętnaście osób, to piętnaście wspólnie przeciętych się orbit, które tego dnia wytworzyły niesamowitą energię. Energię, która jeszcze długo po zejściu pozwala odnaleźć się w nizinnej rzeczywistości. Nieraz wywołując na samo jej wspomnienie uśmiech na twarzy.
Tekst: Łukasz Mucha